niedziela, 30 czerwca 2013

Rozdział III " PRZECZUCIE"


                Większość ludzi nie ma czasu na długotrwałą ucieczkę w samotność. Kiedy kartka i trzymany długopis nie chcą współpracować, by poznać twoje drugie, wewnętrzne "ja". Pozostaje tylko odciąć się od świata i zamknąć choć na moment w małej przestrzeni. Z własnego doświadczenia mogę powiedzieć jedno - naprawdę to pomaga.
                 Fakt, że nie znałam imienia postaci, którą czułam całą sobą, nie wprowadzał mnie w zakłopotanie. Lekko unosząc się ponad ziemią, zmierzaliśmy ku obrzeży Churchill.  Chciałam krzyczeć, skakać, tańczyć a to wszystko z radości. Naprawdę nie da się opisać tego słowami...
Moje miasto nabrało zupełnie inny odcień. Ja sama stałam się wolniejsza od wszystkich dotychczasowych problemów. To chyba było najlepsze ze wszystkiego...

- Jestem Cameron. Cameron Withliam. - odrzekłam, przerywając kojącą ciszę.
- Wiem. - odparł chłopak miękko. Dopiero teraz dostrzegłam jego rysy twarzy. Były niespotykane.
Co najśmieszniejsze nie posługiwaliśmy się mową, lecz dźwiękami. Dźwiękami, którymi on władał od samego zejścia na Ziemię, a których ja do teraz nie mogłam pojąć...
- Ja jestem John Seetlon.
- Miło mi. - próbowałam się uśmiechnąć, jednak bez skutku.
John pokręcił z niedowierzaniem głową.
- Trochę minie zanim się przyzwyczaisz. Zabiorę cię do twojej nowej rodziny... już na ciebie od dawna czekali...
- Wiem. - odśpiewałam. Jezu, co ja mówię. Jakiej rodziny? Czy ze mną wszystko okey? - Jak się trzyma ciotka Bayren? Wszystko u niej w porządku?
- Pewnie. Żyje w niewielkim domku wraz z Thomasem. pamiętasz go jeszcze? - spytał zadowolony.
- Jak mogłabym zapomnieć...

             Co ja do cholery mówię? Kim jest ta ciotka i Thomas? I kto na mnie czeka....Nie miałam pojęcia dlaczego usta mówią, a rozum, którego już nie posiadałam i tak wie swoje...

- Nie dawno zapisał się na kurs nurkowania.Jest najlepszy w swojej grupie wiekowej...
Czekaj noo..ile wy się nie widzieliście?
- Z dobre 9 lat będzie...
- Ach tak! Ciotka Bayren jest strasznie z niego dumna.
- Nie dziwie się...
- Tak....posłuchaj, muszę cię teraz zostawić. To przyjazna okolica. nie stanie się tobie tutaj żadna krzywda.
Ufasz mi?
- Ufam.  - wyśpiewałam niczym zahipnotyzowana.
- Na końcu tej alejki jest niewielki domek. Tam właśnie czeka na ciebie ciocia i Thomas. W razie co, spytaj się kogoś na ulicy o pomoc. - umilkł, po czym dodał. - Gwarantuje, że nikt jej tobie nie odmówi....
- A ty gdzie lecisz?
- Do Lilly. Jest trochę starsza od ciebie. Bardzo chciała cie poznać.
- Kim ona w ogóle jest? - spytałam go.
- Dziewczyna Thomasa. Nim trafili w to miejsce - zrobił chwilę przerwy -.....a tam... co ja będę ci opowiadał? Spytaj najlepiej kuzyna...
- Dobra, dzięki. Powiedz jej, że już się doczekać nie mogę...
- Cameron....uwierz, że ona bardziej...

              To powiedziawszy zniknął. Nie wiedziałam, ze od tej pory będę musiała zaczynać wszystko od nowa. Spotkanie z rodziną, której w ogóle nie znałam, przebiegało pomyślnie. Ciocia wybrała dla mnie jeden z najładniejszych pokoi. Nie różnił on się niczym szczególnym od tych, które rysowałam na lekcjach rysunku technicznego. Wręcz przeciwnie - zawierał o wiele więcej elementów, które zdecydowanie bardziej mi się spodobały. Moje kontakty z ciotką były typowo rodzinne. Od teraz traktowałam ją niczym matkę.
A Thomas? Był świetnym chłopakiem.
             Martwiło mnie tylko jedno. Oboje twierdzili, że mieszkają w Churchill już dobre 9 lat. Dlaczego moja mama nie zaprowadziła mnie do nich? Zawsze twierdziła, że rodzina jest najważniejsza, że w rodzinie siła....  Uwielbiałam ich. Nigdy nie miałam tak dobrych kontaktów z krewnymi. Aż dotychczas.
            Johna już w ogóle nie widziałam. Jak gdyby ślad po nim zaginął. Szczerze mówiąc to nie przeszkadzało mi to zbytnio. Wraz z Thomasem non stop gdzieś chodziliśmy. Od tej pory nie było żadnej chwili nudy. Popołudnia na basenie, wieczory na spacerach... Bardzo polubiłam także Lilly, choć nasze pierwsze spotkanie nie było jakieś nadzwyczajne...
            Stałam na ganku wraz z kuzynem, a ona wyszła z domu specjalnie,aby mnie poznać. Było to w następny dzień, wieczorem. Podobnie jak mój kuzyn miała koło 1,80 wzrostu. Jej blond, lokowane włosy oplatały smukłą, roześmiana twarzyczkę. Piwne oczy wbijały się w moją twarz, która zapewne wyglądała gorzej niż jej. Od samego początku pobytu w cioci dowiedziałam się, że nie ma w Churchill luster.
Co za paradoks..., ale cóż..trzeba żyć.
W tym dniu opowiadała mi jak się poznali z Thomasem. Było to 9,5 roku temu. Nie mogłam wyjść z podziwu w jaki sposób wypowiadała się o moim kuzynie. Posługiwała się w taki sposób pięknem języka- nie da się tego opisać... Cytowała nawet Szekspira. A on? Wpatrzony w nią niczym w obrazek...
Wychodziło na to, że poznali się mając zaledwie dziewięć lat. W dzisiejszych latach mało kto wiąże się z kimś w wieku zaledwie dziewięciu lat... Nawet nie.
Dziewczyna nie wątpliwie miała złote serce. Cieszyłam się ich szczęściem, jednak często zastanawiałam się, dlaczego nie mam tutaj żadnych przyjaciół. Thomas często zapoznawał mnie ze swoim towarzystwem. A oni dopytywali mnie o moje. co miałam im odpowiedzieć? Że nie pamiętam?
              Z dnia na dzień czułam się coraz pewniej. Zapomniałam o rodzinie, przyjaciołach z dawnej planety...o wszystkim. Przeczucie górowało nad przeznaczeniem. A ono nie wątpliwie, nie pozwalało mi się skupić nad przeszłym życiem. Od tej pory liczyła się tylko teraźniejszość...



sobota, 29 czerwca 2013

Rozdział II "GODZINA"


                Lekcja druga, trzecia, czwarta minęły w mgnieniu oka. Teraz nadeszła pora lunchu. Wraz z Cornelem wyszliśmy na parking, by odetchnąć świeżym powietrzem. Cornel - brat Megan, był strasznie do niej podobny. W końcu bliźnięta, jednakże oprócz płci różniły ich zainteresowania i charakter.
Był to typowy skate: czapeczka,deska, bluza, buty i takie tam. Osobowo nie przypominał za Chiny siostry.
Megan była spokojna, lecz nie nad spokojna a Cornel? Wulkan energii.
Najfajniejsze rodzeństwo jakie znałam, zaraz po Paulu i Nicolasie. Ci to dopiero Asy...

- Z kim robisz tą pracę? - spytał.
- Nie mam jeszcze pojęcia. - odpowiedziałam mu.
- Wczuj się w to...- zrobił pauzę po czym dodał - ja plus ty równa się szósteczka.... - wyszczerzył przy tym swoje białe zęby.
-  Chyba ja plus ty...To co? pastele?
- Ale suche... - dodał.
- Okey. A tematyka? - spytałam go siadając na rozłożonym przez Paula kocu.
- Współczesny skate w antycznym Rzymie?
- Od razu tei...
- ...No a jak? - usiadł koło mnie i rozczochrał mi włosy.
-  Jaki czubek! Łapy przy sobie!

                   Siedzieliśmy tak i gadaliśmy o tematyce pracy. W między czasie dowiedziałam się ,że Megan  spotkała sie z jakąś koleżanką z  przedszkola na zjeździe i dlatego dzisiaj nie przyszła na zajęcia. Opowiadał mi również o jakimś nowym triku, jaki załapał w zeszłą sobotę od Paula. Pewnie jakby miał przy sobie deskę, już by mi go pokazał - znając go.
W oddali zbliżał się ku nam Paul z zestawem śniadaniowym. Cornel zaśmiał się i pokręcił głową.
- Pacz ile on wciąga..., że mu żołądka starczy...
- Lepiej byś mu poleciał pomóc a nie tei...biedak się meczy..
- Chłop jak dąb - poradzi sobie. - wzruszył ramionami.
Po chwili jednak wstał i ruszył mu na przywitanie. Ja również wstałam i pragnęłam opowiedzieć chłopakom o Dominick i jej wuju, jednak wszystko zaczęło wirować przed moimi oczyma.
Próbowałam krzyczeć - niestety już bezgłośnie. Co się ze mną do cholery dzieje?! - pomyślałam. Nikt nie zwraca na mnie uwagi. Powinnam się teraz położyć. Powinnam. Mimo to zrobiłam kolejny krok do przodu.
Paul i brat Megan przybijali sobie stos żółwików a Cornel przejmował od niego pół tacy jedzenia.
Widząc mnie chłopak pomachał dłonią w moją stronę. Nagle poczułam dudnienie w uszach i straciłam równowagę. Upadłam.
                     "Jak ona strasznie krwawi...", " Dawajcie ręczniki!", ' Nie ruszajcie tego kamienia!". Takie to właśnie zdania leciały , kiedy byłam nieprzytomna. Kiedy leżałam na ziemi i przebitą skórą aż do czaszki.
 - Szybko, dzwońcie po karetkę! Lećće po pielęgniarkę! - rozkazywał Paul, w czasie gdy Cornel przytrzymywał moje zakrwawione włosy, by on sam mógł usunąć nadmiar krwi. pielęgniarka zjawiła sie w błyskawicznym tempie. Podobnie jak uczniowie na wieść o wypadku...
- Nie tłoczcie się tak! Tlen! Szybko! - zażądała pielęgniarka, która cały czas reanimowała
nieprzytomna mnie...
                    Minuty mijały zanim przybyła karetka. Wszyscy mieli wrażenie, że w ogóle się nie śpieszyła. A co im tam... Do szpitala wraz ze mną jechała pielęgniarka, wychowawczyni i zwolniony Paul. Wszyscy zdenerwowani i zaniepokojeni moim stanem zdrowia. Operacja była nieunikniona.
Zaczęto wzywać neurochirurgów i lekarzy  neurologów. Stół był już przyszykowany dla mnie. Teraz tylko pozostało czekać na pomyślne zakończenie i mieć nadzieję, że wszystko będzie dobrze...

MINĘŁA GODZINA.

                     Leżałam tak, nie czując własnego ciała. Wpatrywałam się w miny zatroskanych lekarzy i pielęgniarek. Wszyscy wydawali się tacy bliscy a zarazem tacy dalecy. Mimika ich twarzy mówiła sama za siebie - umierałam.  Jeszcze tylko jedno piknięcie nad moją głową. Jedno, jedyne. Po małej salce rozległ się odgłos ciągnącego się dźwięku. Stary pan o siwych włosach nerwowo spoglądał na kobietę o oliwkowej karnacji. Łza spłynęła jej po policzku, powoli, delikatnie, z gracją. Wydawała sie mocno przeżywać moja śmierć i być mocno ze mną związana...a może po prostu mi się to wydawało? Nie mam pojęcia.
                    Po krótkiej chwili unosiłam sie tuż nad nimi. Nie ciałem, ale świadomie. A ono? Leżało bezwładnie, całkiem nagie na stole operacyjnym. Skrzyneczka pokazywała idealnie prosta linię.
Wtedy właśnie zdałam sobie sprawę, że jest to linia mojego krótkiego, przerwanego życia...życia, które nie miało zakończyć się happy endem, którego nie pokolorował Disney. A co najważniejsze, którego ja sama nie miałam wystarczającej siły i odwagi by wykorzystać...
                    To głupie, ale zaczęły mi się przypominać twarze i wartości. Sytuacje z życia, nie zawsze posłanego różami, ale realnego. Dającego niezłego kopniaka w tyłek. Spojrzałam ponownie na ciało.tym razem doznałam wrażenia deja' vu. Czy to możliwe, że już kiedyś opuszczałam swoje własne lokum?
Leżące na stole pod wpływem wstrząsu, co jakiś czas mimowolnie podskakiwało. Nagle pani doktor o oliwkowej karnacji rozłożyła ręce. Zatrzymała maszynę i ze łzami w oczach oznajmiła:
- Godzina zgonu 20: 46. - pochyliła głowę. - Michael, powiadom rodzinę. - nakazała, po czym wyszła z sali.
                    Mimo, że panowała ciężka atmosfera, ja czułam się lekka i wolna - nie do opisania. Na moim przezroczystym ciele przechodziła cienka, kończąca się tuż przed kolanem, beżowa toga. Leżała na mnie jak ulał. Gdy zaczęłam się zastanawiać jak się na nie znalazła, zdałam sobie sprawę, że ktoś sie we mnie wpatruje. Nie zwracałam od tej pory uwagi na lekarzy, pielęgniarki, czy nowe lokum mej duszy. Nie pragnęłam nic więcej, jak znaleźć się blisko posiadacza łagodnych, spokojnych spodków, od którego emanowała tylko i wyłącznie dobra energia. 
                   Powoli zbliżałam się ku postaci. Im bliżej podchodziłam, tym pewniej wyciągała do mnie swoją dłoń. Była ona duża. Zbyt duża na kobietę czy dziecko. Teraz już kroczyłam w jej objęciach i wyczuwałam krew przepływająca z jego aorty do poszczególnych kanalików żylnych. Czy możliwe, żebym z powierza słyszała serce? Ostatni raz obrócił mnie w stronę własnego ciała. Pielęgniarka przykrywała mnie białym prześcieradłem i oddawała moje ciało jakiemuś mężczyźnie. Bezgłośnie wymówiłam żegnaj. Żegnaj na zawsze...Znajdowałam się w innej przestrzeni, która odzwierciedlała mój dawny świat. Świat niepokoju, ale jakże i błogiego spokoju - Ziemię.




Rozdział I " LANCELOT" 2


CZĘŚĆ II

               Droga do szkoły minęła bardzo szybko. Zresztą tak samo jak moja nauka o Pompejach.Mimo, że chodziłam z Paulem do tego samego liceum, on swoja klasę matematyczna fizyczną miał dwa budynki dalej od mojej.Strasznie podoba mi się nasza szkoła. Chodzi do niej ponad 1300 uczniów - łącznie ze szkołą studencką. W głównym holu, który łączy klasy oddziałów szkół licealnych, spotykamy się na lunchu. Przerwa ta trwa przeważnie nie całą godzinkę. Podczas niej najlepiej się gada, bądź odrabia zaległe prace domowe...jak kto woli.
W sumie nigdy się nie zastanawiałam jak dużo osób poznałam dzięki temu miejscu. Gdy my siadaliśmy tam niczym mrówki w mrowisku, studenci prawa i sztuk pięknych wychodzili do stołówki, po czym kroczyli do pobliskiego parku. A wydział policyjny i wf? Grał w kosza i ćwiczył dodatkowo lekką atletykę. W tej szkole każdy nowy uczeń znajdował coś dla siebie.
                  Paul podążył w stronę tylnego skrzydła,a ja powoli kroczyłam przystankiem. Już koło 5 minut trwały lekcje, a naokoło puste boisko. W oddali jednak kroczyła czyjaś sylwetka. Pewnie był to któryś ze studentów rozpoczynających wykład za dwie godziny. Nie mam pojęcia.
I tak byłam spóźniona, więc po co tracić kolejne minuty na nie potrzebnym gadaniu. Naprzeciwko mnie znajdowało się boisko. Tylko skręt, drzwi i gmach oddziałów. Takie buty.
                  Skręcając rzuciłam okiem na idącą postać. Szła. Okey - pomyślałam i pociągnęłam za klamkę drzwi po czym weszłam do środka. Na korytarzu klas humanistyczno artystycznych, widniało wiele obrazów. Obrazów zarówno naszych jak i studentów Akademii Sztuk Pięknych. Średnio co miesiąc zmieniano wystawkę. Dwa razy nawet znalazły się w niej moje abstrakcyjne widzenie świata. Jak mówiła babcia Sophie : Wow, wow i jeszcze raz wow.
Ach babcia Sophie. Teraz biegiem ruszyłam przez kręty korytarz. 203,204,205...i jest! Stałam przed salą 206. Drzwi jak przypuszczałam były zamknięte. Pociągnęłam za klamkę raz. Nic. Dwa. To samo.
Zsunęłam swoje ciało na ławce przy klasie. Pani Sophie, która nazywaliśmy babcią, lubiła wykorzystywać ładną pogodę i robić zajęcia terenowe. Były na prawdę ciekawe. Chyba nawet moje ulubione. Miła staruszka - fakt ciut zwariowana, ale tacy właśnie są artyści, służyła  nie jednemu za autorytet.
                  Siedząc tak, wpatrywałam się w zegar ścienny. Minuty mijały, a nikt nie pojawiał sie na horyzoncie mojego wzroku. Zrezygnowana poprawiłam koszulę. Jak fajnie wyglądała ze spodenkami. Czarna w kratę, biały t - shirt oraz trampki idealnie się zgrywały w całość. Tu w Churchill pogoda jest zmienną. Uczniowie podobnie jak ja zabierali jakąś koszulę, czy kurtkę, którą potem mogli swobodnie zakładać czy zdejmować. Dźwiganie odzienia było na pewno lepszym sposobem niż zamarzanie, lub "gotowanie się" w nim. Znudzona wpatrywaniem się we wskazówki zegara, opuściłam na oczy okulary, po czym przymknęłam powieki. Zmęczona zarwaną nocą, zasnęłam...
                  Cały czas byłam świadoma. przynajmniej tak mi się wydawało. Po omacku chwyciłam pasek czarnej, skórzanej torebki, która wciąć znajdowała się na moich kolanach.
- Przepraszam, wszystko w porządku? - zapytał czyichś głos.
- Co ona tu robi, skoro dawno trwają lekcje? - spytał inny.
                  Byłam wciąż w szkole. Dokładniej na korytarzu przed salą 206. Szybko otworzyłam oczy, by zorientować się, kim są zaciekawieni moja osoba rozmówcy. Mój wzrok nie powędrował jednak od razu na ich twarze, lecz na zegar. Z tego co wskazywał, minęły dopiero trzy minuty. jak więc możliwe, że tak szybko zasnęłam i jestem w pełni wypoczęta, jakbym przespała nie trzy minuty, a trzy miesiące?
A co najważniejsze...Jak możliwe, ze nie usłyszałam kroków tej dwójki.
W jednej chwili czyjeś dłonie zdjęły mi okulary. Przede mną stał teraz mężczyzna koło czterdziestki.
Twarz miał opaloną, jakby dopiero co zerwał się z długich, słonecznych wakacji. Włosy rozczochrane, średniej długości, opadały mu lekko na oczy a te o kolorze zieleni, wpatrywały się w siedzącą przed nimi postać - mnie. Jego ciało okrywał biały fartuch, a w lewej dłoni zaciskał garść probówek. Czyżby jakis nowy nauczyciel biochemii pomylił oddziały? - pomyślałam.
- Nie mam bladego pojęcia. - Zwrócił się do swojej młodszej asystentki. Hmm...chociaż  nie wiem czy nie uczennicy. Nigdy jej szczerze mówiąc nie widziałam w naszej szkole.
- Ale wygląda na zdrową. - zwróciła się do niego.
- Yyy tak, w porządku. - odparłam, przyglądając się zdziwionym miną. Może myśleli, ze się nie odezwę?
- To dobrze. - odrzekł pan w bieli. mężczyzna posłał mi jeden z uśmiechów z serii " chce być miły" i wystawił dłoń. Chwyciłam ją a ta pociągnęła mnie do góry. teraz stałam naprzeciw niego.
- Od jutra zaczynam uczyć chemii. może była byś tak miła i oprowadziła nas po szkole? - spytał. - Nigdy nie miałem w tak wielkiej placówce okazji uczyć...
- Dosłownie dwadzieścia minut. -  pomyślałam, że i tak nie mam co robić.
- Świetnie! To gdzie znajduje sie skrzydło biochemiczne? - zapytał.
- Pani Crabs nie dała panu planu budynku?
- Oh...jeszcze nie zdążyłem jej odwiedzić...
- Myślę, ze należało by. - to powiedziawszy zwróciłam głowę w kierunku dziewczyny. Stała do nas odwrócona plecami. Na jej ciele, znalazła oparcie niebieska, koronkowa sukienka. Nie była jakaś strasznie wysoka. Powiedziałabym, że w porównaniu z innymi wyglądała niczym laleczka. Na jej plecach wiły się długi, ciemno brązowe, cieniowane włosy. Pas związany wokół tali, podkreślał jej drobną, szczupłą sylwetkę. chemik powodził wzrokiem w stronę mojej głowy, po czym zwrócił się do dziewczyny:
- Dominick!
                      A ona niczym postrzelona stanęła przed nami przodem. Dopiero teraz dostrzegłam jej mały rumieniec na policzku. Wyglądała na inteligentna i dobrą osobę o wielkiej wyobraźni i kreatywności.
Świadczyła o niej kreska nad jej okiem, układająca się w klucz wiolinowy. Co za precyzja...

- Jak masz na imię dziecko? - po cichu zwrócił się do mnie. Bez chwili wahania odparłam Cameron.
- Znałem pewną Cameron. Złota dziewczyna była...A jakże świata ciekawa...
- Wuju... - nieoczekiwanie głos zabrała dziewczyna w niebieskiej sukience. Po minie chemika wywnioskowałam, że rzadko mówiła. Był zaskoczony.
- Już dobrze no. Poznaj proszę Cameron. Carmeron, to jest Dominick. Jest moją chrześnicą.
- Hej. - zwróciłam się do Dominick.
- Hej. - odpowiedziała podając mi dłoń.
- Od dawna jesteś w Churchill? - próbowałam ja zagadać.
- Od paru dni. Podobno będę chodzić do tej szkoły...
- Zobaczysz, spodoba ci się. - uśmiechnęłam się.
-Ja myślę. - odrzekła, po czym odwzajemniła uśmiech.

                Wychodząc z części humanistyczno artystycznej, znaleźliśmy się w holu. Był on najfajniejszą częścią szkoły. Pełnił on funkcję zarówno łączącą jak i cieszącą oko. Po minie Dominick wywnioskowałam, ze zrobił na niej ogromne wrażenie. W drodze do części biochemicznej, dowiedziałam się, że dziewczyna zapisała się do skrzydła prawniczego. Mimo, że chodzę tu już z dobry rok, nie znam zbyt wiele osób z tego oddziału. Po przejściu przez dziedziniec, staliśmy przed drzwiami oddziału. Dominick chwyciła klamkę i otworzyła drzwi. Spojrzała jeszcze raz na wujka, który nakazał jej wejść do środka. Także i mi kazał wejść zaraz po niej, przytrzymująć drzwi.
                Klasa chemiczna znajdowała się tuz przy wejściu do oddziału. Dominick wyjęła z kieszeni pęk kluczy i znajdując ten właściwy, przekręciła w zamku. Sala czterysta dwanaście. Zerknęłam na zadowolonego chemika, po czym weszliśmy do środka.
                Sala była olbrzymia, w porównaniu z pracownia biologiczną, w której byłam raz w życiu. W tej szkole skupiano się na przedmiotach profilowanych. Rzadkością było, że uczniowie z innego profilu mieli przyjemność zwiedzania innych oddziałów. Każdy miał kartę do swojego oddziału, która skanował chcąc znaleźć się w danym sektorze szkoły.
               Tuż przy wejściu znajdowała się biała tablica. Sądząc po leżących pisakach - na markery. Na oknach spoczywały żółte, długie zasłony. Każda związana w kopułkę. Idealnie harmonizowały się one z delikatna zielenią ścian. Czułam sama świeżość tej sali, jak gdyby dopiero co została otworzona.
Mikroskopy ułożone były na każdym stanowisku pracy. A stanowiska? Cud, miód i malinki. Marzenie każdej szkoły. Trzydzieści sześć uczniów mogło korzystać na raz z tego pomieszczenia. Ich stoliki poukładane były w jedno, wielkie koło, a w szufladkach znajdowały się preparaty i szkiełka.
W oddali na końcu klasy stały szafki. Każda wypełniona cylindrami miarowymi, bagietkami, krystalizatorami oraz lejkami. W środku okręgu, tworzonego przez ławki, stał mały, niepozorny stoliczek.
Na nim leżały palniki. Gazowy i spirytusowy. A obok nich? - łyżeczki do spaleń. Jeszcze nie otworzone.
                Nie mogłam wyjść z podziwu. W powietrzu unosił się zapach nie znanej mi substancji. Z pewnością nie miałam z ta wonią dotychczas żadnego doświadczenia. Chciałam zapytać się chemika, co to za zapach lecz ten zabrał głos:

- Jeśli uczniowie są tutaj tacy zdolni jak wygląda ta pracownia, to czuję, że wyjdzie z tej szkoly nie jeden świetny chemik....
- Gwarantuję to. U nas są sami zdolni ludzie... Na długo pan przyszedł do nas uczyć? - spytałam.
To pytanie mogło zabrzmieć trochę jak " A szybko pana wyleją?", ale on najwyraźniej go w ten sposób nie odczuł. Na szczęście.
- Na razie mam umowę na rok... - uśmiechnął się. Zobaczymy....
- Życzę owocnej współpracy . - uśmiechnęłam się. - Przepraszam, ale szkoła wzywa...
- Oczywiście Cameron...dziękuję i do zobaczenia. - odwzajemnił go i przeszedł po klasie.
                    
                 Chciałam pożegnać się z Dominick, ale ta przepadła gdzieś jak kamień w wodzie. Mimo, że przed chwilą stała tuż obok mnie. Odwróciłam się na pięcie i pognałam przez korytarz. Za pięć minut był następny dzwonek.

wtorek, 25 czerwca 2013

Rozdział I "LANCELOT"

 
CZĘŚĆ I

          Siedziałam w "Caffe Zmysłów" szarpiąc rękawy ulubionego sweterka. Uparcie próbowałam zakryć swoje chude, żylaste nadgarstki, w czasie kiedy Paul zamawiał przy barze cappuccino z podwójną pianką.
Mając wrażenie, że miękkie tunele nie chcą współpracować, spojrzałam w stronę Żółtego Karła.
Płonąca kula ognia nazywana przez Ziemian Słońcem, unosiła się właśnie nad Zatoką Hudsona.
Nie dawała ona tyle ilości energii mieszkańcom Churchill co poranna kawa, ale zdecydowanie ułatwiała wstanie z łóżka tym bardziej leniwym i zapracowanym.
          Jego promienie poczęły przedzierać się przez cienką warstwę szkła i kolejno oślepiały gości kawiarenki.Zatrzymawszy sie na skulonej mnie, siedzącej gdzieś pośrodku sali, ogarnęły mój wzrok pustką. Pustka ta tkwiła w moich myślach, zachowaniu, sercu z dobre dwa tygodnie. Nie władała na szczęście moimi wszystkimi zmysłami.
W powietrzu wyczuć można było słodką woń ściętych acropolis. Ich woń nie dawała się prosić do tańca woni kaw i ciast. Była wolna i niezależna. W pewnym sensie przypominała nawet mnie. Tylko czy z bagażem wspomnień możesz być w pełni wolny i niezależnym?
           Na myśl o wspomnieniach drgnęły mi powieki. Źrenice przyzwyczaiły się do wpadającego z zewnątrz pomieszczenia światła. Moje - nie idącego z przymrużonymi powiekami Paula.
Jego oczy wydawały się mieć w słońcu zielono niebieską barwę, choć na co dzień cechował je głęboki błękit. Na wszystkie strony tryskały radością i cechowały nią otoczenie, w którym się znajdował.
Odkąd się przyjaźniliśmy, tylko raz popłynęły z nich łzy.
Było to wtedy, gdy dowiedział się, że jego ojciec zginął w wypadku samochodowym.Tego dnia byliśmy na wycieczce szkolnej. Strasznie się załamał, a jego brat przyjechał po niego na drugi dzień. Odjechałam razem z nimi i jego najlepszym kumplem, bo nie zostawiłabym go samego bez pomocy. Bez słowa...

- Cappuccino raz. - postawił fliżankę tuż przy mojej dłoni. - cappuccino dwa. - teraz naprzeciw mnie.
- Szybko coś dzisiaj. - stwierdziłam. Nie co dzień w tak szybkim tempie personel kawiarni uwijał się z zamówieniami.zazwyczaj troche to trwało nim dotarł do mnie ulubiony napój. Za każdym razem jednak warto było na niego czekać. Był przepyszny. najlepszy w całej okolicy.
- I dobrze, bynajmniej nie spóźnimy się do szkół....
- Ej,ej,ej....Czy ty ich czasem czyms nie przekupiłeś? - spytałam z udawaną złością w głosie.
- Hmm...chodzi ci o mój urok osobisty? - rozszerzył usta w duży uśmiech i rozczochrał pół długie, brązowe włosy.
- Debil. - odwzajemniłam mu uśmiech.
-Ale co byś bez tego " Debila" zrobiła co?

          Pokręciłam głową. i upiłam łyk ze swojej fliżanki. Jak wiedziałam - kawa była przepyszna. Wyśmienita jak zawsze. Jak pewność siebie Paula. Czasem była wkurzająca, ale ona nadawała mu osobowości, charakteru, całokształtu. Taki on, choć strasznie różny, najbardziej mi odpowiadał...
Pamiętam jak poznałyśmy go z Megan  na skate parku. Było to z dobre cztery lata temu. Megan kupiła sobie w końcu wymarzoną deskorolkę. Tak jak myślałam, jeszcze tego samego dnia chciała ją wypróbować. Idąc na skate park modliłyśmy się w duchu, aby nie znalazła sie na rampie żadna żywa dusza. Ku naszemu zdziwieniu zostały one wysłuchane. Ale jak myślicie - czy na długo?
          Po jakiś czternastu minutach zobaczyłyśmy trójkę wchodzących na plac chłopaków. Paul tego dnia miał na sobie rurki,czarny t-shirt i czerwono czarną koszule w kratę.Nie wątpliwie wyróżniał się umiejętnościami. Zresztą nie tylko nimi. Wszystkim. Na tle pozostałej dwójki miał najlepszy look i sposób bycia. Chłopak jako pierwszy zaczął udzielać wskazówek Megan, podczas gdy ja obserwowałam ich z ławki. Dużo czasu nie minęło, gdy znalazł się tuż obok mnie. Siedzieliśmy i gadaliśmy jak starzy, dobrzy znajomi. Umówiliśmy sie po tygodniu do kina wraz z Megan i pozostałą dwójką. Tak też zaczęła się nasza przyjaźń. I pomyśleć, że wszystko dzięki Megan, która tak długo namawiała mnie na wyjście z domu...
Z ręką na sercu - głupia bym była, gdybym nie wyszła, a co dopiero myśleć, ile bym straciła...

- Ej, tu jestem. - przeleciał mi przed oczami dłonią.
- Wiesz co...nie zauważyłam.
- Cos nie tego dzisiaj humorek czy jak?
- Nie.
- Na pewno? tak na stówę?
- Na dwie..ale czekaj...
- ...czy nie powinno już byc tu Megan?
- Dobry jesteś!
- Wiem. - odparł znowusz nie skromnie i odsunął swoje krzesło od okrągłego stoliczka. Dostojnym krokiem, niczym Lancelot, przemieszczał się teraz odnosząc swój kubek.
- Paul! Mógłbyś odnieść tez mój..? - krzyknęłam za nim.
- Noo okey.
   
            Chwycił go w drugą dłoń i spojrzał ze mnie na pozostałych gości kawiarenki. wszyscy byli zwróceni w naszą stronę, a chłopak zbliżywszy się do mojego ucha szepnął:
- Na drugi raz nie krzycz....- po czym wysłał ludziom przepraszające spojrzenie...a no tak. Przecież wszyscy tu sa jeszcze zaspani...co ja najlepszego robię....
Miałam ochotę wrzasnąć teraz coś typu: " Co się tak na mnie gapicie?" , albo " Życia własnego nie macie? ",
ale sie powstrzymałam uznając, że zaraz i tak wychodzimy.
               Moja głowa zwróciła się w stronę drzwi. Kurde...Megan ruszaj się z tą dupą. miała w zwyczaju spóźniać się pięć, góra dziesięć minut, ale bez przesady piętnaście...
Całe szczęście, że byłam teraz z Paulem. Tak siedziałabym pewnie niczym idiotka - sama w pełnej kawiarni.
Ludzie powoli wracali do rozmów. Widocznie znudziło im się wpatrywanie we mnie. I dobrze. 
Nigdy nie byłam typem rozwrzeszczanej dziewczyny, lepiącej się jak rzep psiego ogona , każdej, nowo poznanej osoby i próbującej zwrócić uwagę całego otoczenia na sobie.To z decydowanie nie ja.
               Ja,która wszyscy znali, uchodziła za miłą, ale ciut chamską dziewczynę. Wiadomo - zależy dla kogo. Nie mam zamiaru być dla wszystkich dobra i życzliwa. Choć zapewne wiele osób by ode mnie tego oczekiwało - w tym rodzinka. Ach...moja familie. Tata zapalony architekt wnętrz, a mama...Co tu opowiadać. Mama nie była jakimś wybitnym "orłem" w nauce. Uczyła się średnio, za to tworzyła najpiękniejsze graffiti na murach miasta, jakie kiedykolwiek w swoim krótkim życiu przyszło mi oglądać.
Przechadzając się z nią po mieście, jakieś pięć lat temu, opowiadała mi o swoim osiedlowym gangu "Mix Capsl". Zajmowali się głównie nielegalnym ozdabianiem miasta. Po urodzeniu przecudownego bobasa jak to ujęła - mnie, zerwała kontakty z ta grupą i zamieszkała u taty w centrum Churchill. To taka skrócona historia.
Z tego co wiem, utrzymuje jeszcze kontakt z martinem. był on dla niej niegdyś, jak dla mnie Paul i Megan dziś. Z małą różnicą. Przyjaciele od kołyski. Ich matki - w tym moja babcia, często przesiadywały u siebie na kawie. Nic dziwnego, że się ze sobą tak zżyli. W końcu wspólnie dorastali.
Wiele razy zastanawiałam się, jak to jest przyjaźnić się z kimś taki szmat czasu... Druga osoba wie o tobie praktycznie wszystko, a mimo to wciąż macie o czym ze sobą gadać, nie zależnie od czasu, miejsca, czy pory dnia.
  
- Chyba dzisiaj nie dojdzie już. - powiedział głos zza moich pleców.
- Nie mam pojęcia...by zadzwoniła chociaż...
- Ach..ta Megan. Dobra, zwijamy się. Czekaj...gdzie to ja te kluczyki położyłem...
- Miałam nadzieję, że historie antycznych Pompejów zdążę sobie powtórzyć...
- Że co? - spytał z niedowierzaniem.
- Nic, nic. Jedźmy już...A tak swoją drogą... - wstałam z krzesła i ruszyłam w stronę drzwi.
- Hmm?
- ...nie zastanawiało cię nigdy, dlaczego jeszcze nie mam prawa jazdy? - uśmiechnęłam się do niego i stanęłam przy lekko uchylonych drzwiach. Paul otworzył je na oścież i ręką wskazał ulicę.
- Proszę Madame...- rzekł, po czym dodał : Była byś fatalnym kierowcą Madame. Nie dziwię się, że cie nie przepuścili...
- Monsieur .. a gdzie twoje dobre maniery? - zrobiłam krok do przodu i pomachałam mu kluczykami przed twarzą. Daj mi dzisiaj poprowadzić... - poprosiłam go, wspinając się na palce, aby lepiej widzieć jego twarz.
Chłopak był bardzo wysoki. Nie mam pojęcia szczerze mówiąc, ile zjadł drożdży zanim mnie poznał.
- Cameron, Madame. Nie tym razem... - uśmiechnął się. Zobacz jaki ruch dzisiaj na ulicy. Chcesz mi człowieka przejechać? - to powiedziawszy zniżył się do mojego wzrostu, wyszczerzył szufladę białych zębów i ruszył w kierunku czarnego auta.
- Dawałeś mi już kiedyś prowadzić. - nie dawałam za wygraną.
- Na poboczu Cameron?
- Na przykład. A pamiętasz co mi wtedy powiedziałeś?
- Jezu. Cameron...oddaj te kluczyki. - zrezygnowany dodał : Obiecuję ci, że w tygodniu dam ci jedną lekcję, ale teraz na serio się już zbierajmy.
- No okey. -wyciągnęłam dłoń w kierunku jego dłoni. Trzymaj je, ale lekcje i tak sobie zapamiętam.
- Okey, okey.

            Włożywszy kluczyki do stacyjki, Paul spojrzał na boczne siedzenie. Na mnie, po czym odpalił samochód. Pewnie pasy sprawdza - pomyślałam. Z torby wyjęłam podręcznik z historią sztuki i zaczęłam go kartkować, w stronę antycznych Pompejów. Chociaż teraz - przez chwilę, będę mogła skupić się na nauce.
Paul nie miał w zwyczaju dużo mówić podczas jazdy. Uważny kierowca. Nagle poczułam szarpnięcie. Odjeżdżaliśmy.
  
          
                 







Prolog ♥


         Nie potrzebujesz skrzydeł by latać, a jeśli nawet je posiadasz, 
nie powiedziane, że zostaniesz aniołem.
Wsłuchując się we własny świat tracisz urok obecnej chwili.
 Zatracasz się w przeszłości i nie sposób wejść Ci w teraźniejszość...
         Każdy anioł z podciętymi skrzydłami ma swój zaplanowany 
początek i koniec, jednakże rozwinięcie tworzy życie. 
Trzyma ono w swoich malutkich dłoniach stary, kieszonkowy zegarek 
i wpatruje się w niego powoli przesuwając wskazówki. 
Tyka...
          Nie miał wyboru odmówić swemu panu teraz, dziś, przed chwilą. 
Nie będzie miał także w przyszłości.Serce jego bije, a Anioł na podstępie 
go nie nakryje, póki czas w miejscu nie stanie...